Jeszcze do niedawna (dopóki Nastusia nie skończyła 3
miesięcy) miałam wygląd mieszkania pod kontrolą. Byłam z siebie bardzo dumna,
że jestem w stanie zapanować nad nim, zajmować się dwójką dzieci, zadbać o
siebie i od czasu do czasu upiec nawet jakieś ciasto. Taka byłam poukładana,
idealnie zorganizowana. Rozkładałam sobie prace na części – kiedy tylko miałam
chwilę – sprzątałam, a przede wszystkim ogarniałam zabawki porozrzucane przez
Gabrysię. Lubię, kiedy jest czysto. Czuję się dobrze w mieszkaniu, w którym
wytarte są kurze z góry mebli, żyrandoli, regularnie zamiata się i myje podłogę
pod kanapami, układa w szafkach.
Dlatego na początku trudno było mi się pogodzić z faktem, że
wszystko się zmienia i mimo najszczerszych chęci nie umiem zapanować nad
bałaganem (dla złagodzenia wydźwięku tego słowa można go zamienić na efekty
eksploatacji domu). Wszystko zaczęło wymykać mi się z rąk. Nie umiałam znaleźć
żadnego rozwiązania. 39m² to przestrzeń, na której wystarczy
kilka ruchów, by wprowadzić poczucie nieładu. Nie można na niej także wykonać
zbyt wielu czynności, by nie zakłócić spokoju pozostałych domowników – dlatego
gruntowniejsze porządki podczas drzemki dziewczyn albo wstawanie o świcie nie
miały sensu.
Trochę się z tym męczyłam. Starałam się jednak wyrabiać, żeby
było jak dawnej. Kiedy była z nami jeszcze tylko Gabrysia także miałam takie
trudne okresy. Córeczka coraz więcej umiała, potrzebowała coraz więcej uwagi
(…). Myślałam, że tym razem też tak będzie. Owszem, udało mi się na pewien czas
osiągnąć sukces. Tik, tak, tik, tak … każde tyknięcie wskazówki zegara
odmierzało mój poziom satysfakcji. Okazało się jednak, że tych tik-taków mniej
jest dla moich córeczek i dla ich poziomu zadowolenia z racji spędzania czasu z
mamą. Musiałam dokonać wyboru - oczywistego.
We wszystkich poradnikowych gazetach o byciu rodzicem, o
byciu dzieckiem itd. sugerowane jest ograniczenie ilości prac domowych właśnie na
rzecz wypoczynku i opieki nad
potomstwem. Tylko co to znaczy „ograniczenie”, skoro wszystko wydaje się
konieczne do wykonania? Przecież mogę być super mamą i perfekcyjną panią domu
równocześnie – to tylko kwestia motywacji i pracowitości.
Ja zdecydowałam się tylko na przydomek „super mama” (zgodnie
z sugestiami wszelkich poradników). Kiedy ustaliłam sobie priorytety, przestał
mnie dręczyć nieład. Ogarniam rano, ogarniam wieczorem, gruntowniej sprzątam
raz w tygodniu (w piątek albo jeśli nie zdołam, w sobotę). Jeżeli nie
spodziewamy się gości, nie ruszam w ciągu dnia zabawek Gabrysi (chyba że
stanowią one zagrożenie – na przykład mała piłka leżąca na środku pokoju,
samochodzik, na którym można się „przejechać”). Poza tym ona ma własną
koncepcję ładu. Myślę, że jest za mała, by wymagać od niej sprzątania po sobie,
aczkolwiek wprowadzamy już taką czynność jak „wspólne układanie zabawek”, ale
rzadko w niej uczestniczy, czasami w ogóle nie jest zainteresowana. Układa
sobie jednak pewne przedmioty według swojego upodobania i widzę, że lubi, gdy
pozostają one przez dłuższy czas właśnie w takich pozycjach (dopóki o nich nie
zapomni) – nie psuję więc jej tej radości decydowania „o wystroju wnętrza” J.
Zajęło to może trochę czasu, ale stałam się bardziej
liberalna w kwestii wyglądu mieszkania. Więcej akceptuję i na więcej przymykam
oko. Zaczęłam też sobie za to fundować chwile przyjemności – na przykład
wieczory z książką i kubkiem dobrej herbaty (kiedy dziewczyny już śpią), nawet
gdy nie wszystko jest na swoim miejscu. Szkoda życia na permanentne sprzątanie.
Trzeba znaleźć w tej czynności umiar i ja właśnie go odnalazłam. I jest mi z
tym bardzo dobrze.
Dla mnie porzadek przy 2 dzieci to abstrakcja, codziennie rano mysle co by tu dzisiaj ogarnac, ale sprzatanie gdzie kolwiek wiaze sie z jeszcze wiekszym balaganem niz bylo wczesniej albo dodatkowym sprzataniem, wiec jesli dzieci maja zly dzien to nawet nie siegam po scierke.... choc u mnie jest inna sytuacja dzieci maja swoj pokuj to zabawki i tak chodza po calym domu ...
OdpowiedzUsuń