piątek, 29 marca 2013

Klapsy


Wymierzam je, bo mam władzę i siłę, czy może tylko tak mi się  wydaje (…)

W dzieciństwie otrzymałam kilka „wychowawczych uderzeń”. Nie mam z tego powodu żadnych traumatycznych wspomnień, żalu do rodziców, nie krytykuję ich za to. Jednak wtedy nie było ogólnej negacji takiego zachowania, nie było „super-niani”, tysiąca podręczników o wychowaniu, dostępu do Internetu. Klapsy mieściły się wtedy po prostu w standardzie „kształcenia młodego człowieka”. Nie były czymś złym.

Nie wiem, jaki wpływ na moją postawę wobec takiego sposobu karcenia ma właśnie obecny pogląd społeczny, a na ile jest to po prostu wewnętrzny instynkt, który mówi mi, że nie powinnam używać przemocy wobec słabszych ode mnie – tym bardziej, że są to moje dzieci, które kocham nad życie. Nigdy nie podniosłam i nie zamierzam podnieść na nie ręki.

Niedawno byłam świadkiem dwóch nieprzyjemnych sytuacji. Ojciec wracał z synkiem (może 2-3 letnim) z zakupów do auta. Kazał mu poczekać i sam zaczął szukać kluczyków. W tym czasie dziecko zakradło się z tyłu auta i kiedy wystraszony mężczyzna zaczął go szukać,  wyskoczyło z kryjówki i zaśmiało się. Chciało po prostu zrobić tacie psikusa. Jednak ten nie podzielił poczucia humoru synka, chwycił go mocno za ramię, przyciągnął do siebie i wymierzył kilka mocnych klapsów. Rozumiem zdenerwowanie rodzica – Maluch oddalił się i mógł się znaleźć w niebezpieczeństwie, ale miałam wrażenie, że to bicie jest objawem problemu, jaki ma ten „dorosły”. Z punktu widzenia chłopczyka nie wyciągnęłam z tej sytuacji żadnego wniosku, a raczej zupełne poczucie zdezorientowania (bo przecież to miał być żart). Co z tego, że mały został skarcony, skoro nie rozumiał pewnie do końca za co (biciu nie towarzyszyło żadne tłumaczenie).

Może kiedyś ojcu odda.

Druga sytuacja również miała miejsce przy sklepie. Babcia podjechała spacerówką. Wyciągnęła z niej dziewczynkę, a ta automatycznie zrobiła kilka kroków w kierunku drzwi. Starsza kobieta nie zdążyła się jeszcze zorganizować i gdy kątem oka zobaczyła, że jej podopieczna oddala się (okazało się bowiem, że nie jest jasnowidzem i nie wie, że ma czekać, skoro nikt jej o tym nie poinformował), chwyciła ją nerwowo za kaptur i szarpnęła, przyciągając ku sobie. Nieszczęśliwie kaptur był zapięty na zamek, który rozpiął się, kawałek materiału został w dłoni babci a biedna wnusia straciła równowagę i upadła na ziemię. Co zrobiła kochana mama mamy? Podniosła ją i uderzyła parę razy w pośladki. (???????) To zakrawało na jakieś szaleństwo. Brak komentarza.

Może kiedyś, gdy babcia nie będzie już tak mobilna, wnuczkę na tyle zirytuje jej powolny sposób poruszania się, że po prostu ją popchnie, a ta się przewróci.

Z pewnością przemocą nigdy nie zbudujemy sobie autorytetu ani szacunku. W większości przypadków nie oceniamy nawet sytuacji, w której dopuszczamy się jej. Działamy spontanicznie i tak naprawdę bezmyślnie. Mamy poważny problem, skoro nie umiemy postąpić inaczej. I to nie dziecko jest WINNE, tylko dorosły.

klapsy

wymierzam je, bo jestem głupi i bezsilny, a tylko wydaje mi się, że jest inaczej (…)

czwartek, 28 marca 2013

Kontrola wydatków.


Dawid prowadził je od lat (nawet gdy nie byliśmy jeszcze razem) – mi pieniądze wtedy jeszcze „przemykały przez palce” (nie żebym była rozrzutna, ale rozeznanie w tym ile wydałam, miałam na podstawie prostego wyliczenia dochód minus obecny stan konta i portfela). Ponad rok temu przejęłam pałeczkę - to ja zajmuję się prowadzeniem rachunków i planowaniem miesięcznych budżetów. Trochę zmodyfikowałam rozwiązania mojego męża, a właściwie stworzyłam własne tabele w Excelu, by widzieć to, co chcę i jak chcę, zdobywać informacje, które są dla mnie najważniejsze.

Obecnie moja ewidencja wydatków wygląda następująco:

- dla każdego miesiąca tworzę nowy arkusz kalkulacyjny (kopiuję z poprzedniego i usuwam zawartość); mam osobną zakładkę zatytułowaną „zbiorcze”, w której mogę zobaczyć wyraźnie jak zmieniają się wydatki, w którym miesiącu na co i ile poszło pieniędzy;

- mam jedenaście tematycznych kolumn: spożywcze, chemia, dom, leki – lekarze, Agnieszka, Dawid, Gabrysia i Anastazja, auto – paliwo, opłaty, inne, niekonieczne; każda z nich ma formułę sumowania;

- także dochody stałe i dodatkowe (których nie wliczam do ogólnych, tylko od razu traktuję jako oszczędności); informacje o tym, ile już wydaliśmy, ile zostało;

- zbieram wszystkie paragony (jeżeli z jakiegoś powodu któregoś nie otrzymuję –  zapisuję w kalendarzu kwotę, by o niej nie zapomnieć); co kilka dni uaktualniam dane w tabeli;

- na początku miesiąca planuję budżet – na podstawie dochodu i średnich kwot wydanych w jedenastu kategoriach określam, ile maksymalnie powinniśmy wydać na każdą z nich;

Takie kontrolowanie wydatków bardzo wiele mnie nauczyło. Przede wszystkim dyscypliny i metodyki „upłynniania środków finansowych”. Zmobilizowało do szukania oszczędności. Uświadomiło jak łatwo jest wydać bezmyślnie pieniądze.

środa, 27 marca 2013

Album Mojego Dziecka Razy Dwa


Gdy Gabrysia brykała  już w moim brzuchu dość ambitnie, Przyjaciółka przyniosła mi prezent. Coś, o czym zawsze tak naprawdę marzyłam, ale zupełnie o tym zapomniałam – Album Mojego Dziecka. Książkę, w której zamykam pamiątki z pierwszych trzech lat życia swojego Maleństwa. Nastusi już sama taką kupiłam – identyczną (choćby z tego powodu, że jest mi się w niej łatwiej poruszać i wiem, na co muszę zwracać uwagę, co ma się w niej znaleźć). Obie wypełniam namiętnie – lubię oglądać, coś poprawiać, myśleć o tym, co się w nich jeszcze znajdzie. Są w nich między innymi opaski ze szpitala, kosmyki włosów wsunięte w małe różowe koperty, odciski dłoni i stóp i masę informacji o każdym szczególe z ich życia.

Mam taki obrazek przed oczami: dzieci są już dorosłe, wyleciały z gniazda, założyły swoje rodziny (…) – siedzimy z mężem na wygodnej kanapie pod kocem (grzejemy stare kości), popijamy herbatę, słuchamy świerszczy, które koncertują za otwartym oknem; przeglądamy albumy Gabrieli, Anastazji i … (być może jeszcze Jeden), wspominamy, dotykamy zaklętego w nich czasu. To z pewnością będzie niesamowite przeżycie i piękne emocje. I choćby dla nich warto znaleźć teraz chwile na uzupełnianie kartek tych niezwykłych książek, historii o tych, które są najważniejsze.

wtorek, 26 marca 2013

Żegnaj tv.


Od 1 kwietnia nasz telewizor po włączeniu będzie emitował jedynie kosmiczny szum. Nie zdecydowaliśmy się na przedłużenie umowy z x, a nasz telewizor nie posiada MPEG 4, więc nie skorzystamy mimowolnie z darmowej telewizji cyfrowej. Nie zamierzamy kupować również dekodera. Nie zmieni się przez to wiele i nie będziemy musieli odzwyczajać się od „gadających głów na szklanym ekranie”, bo już od dawna nie są one centrum naszego domowego ogniska.

Kiedy próbuję sobie uświadomić, ile godzin życia zjadła mi tv, jestem przerażona. Ile mogłam w tym czasie przeczytać książek, ile rzeczy zrobić, ile rozmów przeprowadzić etc. Często telewizor był włączony ot tak, mimochodem, jako towarzysz rodzinnego życia. Był z nami. Ja łudziłam się, że mam taką podzielność uwagi, że nie jest on w stanie wpływać na moja codzienność, że bez niego byłabym tak samo efektywna. Oszukiwałam się, jak chyba każdy więzień, kiedy wmawia sobie, że jest mu dobrze, bo ma zaspokojone podstawowe potrzeby. Zawsze marzyłam, by się go pozbyć, ale brakowało mi właśnie siły (…)

 Którą mam od kiedy na świecie pojawiła się Gabrysia. Tyle się mówi o wychowaniu dzieci bez telewizji. Myślę, że także w tym przypadku nie można popadać w skrajność. Bardziej chodzi tu o unikanie obrazka Malucha bezwiednie siedzącego przed nim godzinami i wpatrującego się we wszystko, co leci po kolei. Postanowiłam unikać tego jak ognia i w pełni kontrolować to, co i kiedy będziemy oglądali. Okazało się, że  stał się on intruzem w naszym domu. Nie umieliśmy podporządkować się programowi telewizyjnemu, a gdy znajdowaliśmy chwilę na oglądanie, wybieraliśmy internet, w którym mogliśmy zobaczyć to, co nas akurat interesuje.

Staram się jak mogę (a oczywiście nie zawsze jest to możliwe) oglądać bajki lub jakieś programy z Gabrysią. Internet (na razie, dopóki nie umie na tyle dobrze obsługiwać laptopa) daje mi właśnie kontrolę nad tym, co ona ogląda i nad czasem, jaki jej to zajmuje. Często razem szukamy czegoś ciekawego, jestem przy niej, komentuję, opowiadam, wyjaśniam. Mogę pominąć reklamy. Nie ma tej pokusy pozostawienia „a niech leci, nikomu nie przeszkadza” – jakoś łatwiej jest coś wyłączyć, gdy przestaje interesować. Można bez problemu skoncentrować się na czymś innym.

Kiedy wstaje się rano, szykuje śniadanie, tuli dzieci, pada  „dzień dobry” i słyszy się tylko swój głos, dostrzega się, jak ważne jest to, co się mówi. Słowa nabierają innego znaczenia, bo nie rozmywają się w tej wielogłosowości włączonego telewizora.

Żegnaj telewizorze. Nie będziemy tęsknili.

poniedziałek, 25 marca 2013

Domowe spa.


Chyba każdy potrzebuje chwili tylko dla siebie. Ja na razie taką (z prawdziwego zdarzenia) funduję sobie raz w tygodniu (zazwyczaj w sobotę). Na więcej nie mogę sobie pozwolić, ponieważ Anastazja „jest na piersi” i nie toleruje butelki, więc nie rozstajemy się na dłużej niż trzy godziny. Mała ma już rozszerzaną dietę, więc niebawem druga pępowina zostanie przecięta. Choć mnie jej istnienie bardzo cieszy (lubię czuć tę szczególną więź), ale wszystko ma swoją kolej. Mama będzie miała więcej czasu dla siebie i zapanuje równowaga.

Sobotni relaks (jako że aura do tej pory raczej nie zachęca do dwukrotnych spacerów w ciągu dnia) wsuwam sobie między „po śniadaniu i przed drzemką Gabrysi”. Mąż zajmuje się dziewczynami, a ja zamykam się w łazience i pieszczę zmysły szumem wody płynącej ze słuchawki prysznicowej. Zapalam zapachowe świece, szykuję kosmetyki, puchaty szlafrok w przyjemnym kolorze brzoskwini i wyłączam się. Nie wiem nawet na ile, na tyle ile potrzebuję. Nigdy nie mierzyłam czasu, jaki spędzam wtedy w łazience. Myślałam też o tym, żeby puszczać sobie jakąś muzykę, ale chyba wolę słuchać odgłosów dochodzących z pozostałej części mieszkania. I być tak obok. Niby tylko pielęgnuję ciało, ale równocześnie bardzo się wyciszam i relaksuję. Uwielbiam te sobotnie przedpołudnia.

Czuję komfort, bo mimo wszystko jestem „pod ręką”.

  Teraz już nawet większa odległość od dzieci tej wygody psychicznej nie mąci. Doskonale pamiętam pierwsze „rozstanie” z Gabrysią. Musiałam wyjść na około półtorej godziny. Córka została z Tatą. Dzwoniłam tyle razy, ile to było możliwe i czułam się taka osamotniona – tak na zewnątrz, bez wózka, bez mojej Kruszyny. Przy każdej takiej okazji nie omieszkałam wtedy telefonować, by dowiedzieć się, ile zjadła, czy płacze, czy tęskni za Mamusią. Nastawienie pomogła mi zmienić sama Gabrysia. Nie zdarzyło się jeszcze, by demonstracyjnie okazywała strach wywołany moim wyjściem. W ogóle takiego uczucia chyba w niej to nie wzbudza. Może to jeszcze nastąpi, a może nie. Znam bowiem rodziców dzieci, które są w bardzo podobnym wieku i wyjścia takie wiążą się niestety z pozostawieniem malucha w jednym wielkim wrzasku (inaczej się nie da). Dzięki temu, że nasza starsza córka bardzo dobrze znosi moją nieobecność, nauczyłam się również znosić ją dzielnie. Wiem, że jest pod najlepszą opieką i nie mam się o co martwić, bo skoro ona się nie stresuje (…) J

Nastusia jest jeszcze za mała, by wyrokować, jak ona będzie reagowała na takie sytuacje. Do tej pory była bardzo towarzyska (w przeciwieństwie do siostry; ta w jej wieku była bardzo nieufna w stosunku do kogokolwiek poza rodzicami). Mogła być noszona i zabawiana przez każdego dopóki nie głodniała. Błyskawicznie zasypiała w ramionach Prababci. Teraz nadal jest bardzo otwarta, ale bezpieczniej czuje się, kiedy jest na moich rękach lub jestem po prostu blisko. Akceptuje wszystkich i wszystko, ale kiedy poczuje potrzebę pobycia przy mamie, nic innego się nie liczy. To wszystko będzie się zmieniało – u każdej (…)

Wszystkie jak na razie bardzo dobrze znosimy to mamine sobotnie spa. Nikt nie dobija się do drzwi łazienki, nie wybiegam spod prysznica, gdy tylko usłyszę płacz (nawet dłuższy). To chyba właśnie ta harmonia, której potrzebujemy.

Szum wody cichnie, lśnię od balsamów jak kurczak natarty olejem tuż przed zamknięciem w nagrzanym piekarniku, wentylacja wyciąga przyjemną wilgoć pary wodnej, a ja już wrzucam ubrania do pralki, zamykam z trzaskiem drzwiczki, proszek, płyn do płukania, temperatura, włączam (…)

sobota, 23 marca 2013

Weekendowo (...)


Dzisiaj troszeczkę odespałam i wstałam razem z dziewczynami i moim mężem o 7:30. Rozpoczynamy rodzinny weekend. Uwielbiam sobotę i niedzielę. Całe dwie doby dla naszej czwórki.

Nic dłuższego nie napiszę, bo właśnie szykujemy śniadanie, ale zapraszam na http://budujemydompasywny.blogspot.com/. Tam dzisiaj wpis umieścił Dawid.

Jak pięknie świeci słońce.

piątek, 22 marca 2013

Pieluchy tetrowe kontra ból głowy.


No i pierwszy dzień w pieluchach tetrowych mamy za sobą. Ufff… Jakie wnioski? Chyba na razie żadne konstruktywne, bo możliwość wyciągnięcia takowych uniemożliwił mi ból głowy, który męczy mnie już ponad dobę, a paracetamol jedynie sprawia, że nie syczę z bólu i to przez krótki czas. Migrena? Nie mam pojęcia, ale wydaje mi się, że ta jest czymś dużo gorszym, a skoro udało mi się „wykonać plan dnia”, to chyba jednak dolegliwość nie była powalająca. Mimo wszystko wiele mi utrudniła i obniżyła z pewnością moją efektywność. Poza tym ból wzmagał się za każdym razem, kiedy nachylałam się, by przebrać Gabrysi pieluchę…

Okazało się, że trzeba było robić to bardzo często, ponieważ mocz szybko podrażnia skórę. No i chodzenie z kawałkiem szmaty między nogami nie ma być dla niej przecież karą, tylko nauką odczuwania, kiedy jest sucho a kiedy mokro, więc dyskomfort ten nie musi trwać długo (a wręcz w żadnym przypadku nie powinien). Byłam tak skupiona na tym przebieraniu, przepieraniu, cierpieniu, że nie byłam w stanie obserwować tak naprawdę reakcji Gabrysi. Z pewnością nie była też ona jakaś wyraźna, bo dużą zmianę z zachowaniu jednak bym zauważyła. Ale tutaj liczy się jakakolwiek.

Dzisiaj (na razie a to dopiero początek dnia) z moją głową jest jakoś znośniej, więc może uda się jakoś zharmonizować te elementy akcji „tetra”. Częste przebieranie, tłumaczenie, pokazywanie różnicy między suchą a mokrą pieluchą, opowiadanie o tym, skąd się biorą siku i kupa, sadzanie na nocnik. Daję nam miesiąc na pierwsze efekty. Czyli dwudziestego drugiego  kwietnia podsumuję całe przedsięwzięcie. Zobaczymy, czy u naszej pociechy będzie już wtedy dominował „stacjonarny” sposób załatwiania potrzeb fizjologicznych.

czwartek, 21 marca 2013

Nocnik i stara poczciwa tetra.


Kiedy zacząć  naukę korzystania z nocnika? Jest wiele zdań na ten temat, ale chyba dużo zależy od samego dziecka i jego zainteresowania „tymi sprawami”.

 Po pojawieniu się na świecie Nastusi przez jakiś czas nie uczyliśmy starszej córeczki niczego nowego. Chcieliśmy, żeby spokojnie zaakceptowała nową sytuację. To była dla niej przecież wielka rewolucja. Po czterech miesiącach Gabriela została poinformowana, że na różowym nocniku nie będzie już siedział pluszowy miś, ale będzie z niego korzystała właśnie ona. Nocnik kupiliśmy jeszcze przed narodzinami Anastazji, stał w toalecie, posadziliśmy na nim jedną z maskotek i kiedy tylko nadarzała się sposobność opowiadaliśmy o tym, co robi ona na nocniku i do czego on właściwie służy. Mała zazwyczaj słuchała uważnie, podnosiła i sadzała pluszaka wielokrotnie. Pilnowaliśmy, żeby jej „mały sedes” nie opuszczał terenu toalety i nie służył jej do zabawy.

Tydzień trwały próby posadzenia. Nie chciała tego zrobić od razu, bała się, więc zaczęłyśmy od samego stania przy nocniku, później kucanie, siadanie dosłownie na kilka sekund (towarzyszyły temu gromkie brawa mamy), aż po siedmiu dniach usiadła i … zrobiła na nim wszystko, co było możliwe do zrobienia. Gdy dumna mama pokazała córce jej dzieło, ta wystraszyła się  i uciekła.  Od tamtej pory nocnik pojawiał się codziennie i prawie za każdym razem coś się w nim było. Po jakimś czasie siadała dwa razy dziennie, następnie trzy. Już kilka razy sama zasugerowała, że chce  i załatwiła się. Nie spodziewałam się, że pójdzie tak gładko.

Z nocnika korzystamy już półtora miesiąca. Nie spieszę się, ale jeśli trzykrotne w siadanie w ciągu dnia stało się rutyną, to chciałabym jednak zrobić krok naprzód. Przynajmniej spróbować, bo nęci mnie myśl o tym, że  może już  wakacje Mała nie będzie musiała „parzyć się” w pieluszce. Opowiadam jej o dużo o załatwianiu potrzeb fizjologicznych, ale mimo wszystko mam wrażenie, że ona jeszcze nie rozumie skąd, dlaczego i jak? Kiedy pokazuję jej pełnego pampersa i tak niewiele jej to mówi, bo nie czuć właściwie, że jest on mokry. Wielu rodziców radzi, żeby pozwolić czasami dziecku pobiegać bez pieluchy, żeby doświadczyło samo, jakie są efekty oddania moczu, a wtedy łatwiej jest mu zwracać uwagę na tę czynność, a nie mimowolnie sikać do chłonnej jednorazowej pieluszki. Raz zdecydowałam się na taką przygodę, ale jednak musiałabym mieć Gabrysię ciągle na oku i kontrolować to, gdzie się znajduje, bo jeśli pozostawi mokrą plamę na podłodze, nie będzie takiego problemu, ale jeśli na kanapie, będzie gorzej. Zdecydowałam się na pieluchy tetrowe – kilka osób mi je doradzało. Warto spróbować.

Kupiłam odpowiednie „ceratowe majteczki” (wiązane po bokach) i wczoraj wieczorem wyprasowałam stos pieluch tetrowych.

c.d.n.

 czyli jak idzie ze starą poczciwą tetrą między nogami?

środa, 20 marca 2013

Nie wolno.


Ustaliliśmy z mężem zasadę, że jeżeli jedno z nas powie dziecku „nie wolno”, drugie nie podważy tego zdania. Następnie postanowiliśmy, że będziemy wypowiadali te słowa bardzo rozważnie i nie zmieniali zdania (dopóki dziewczyny nie będą potrafiły przedstawić nam jakiś argumentów przeciw niemu i możliwa będzie dyskusja), jak i za każdym razem wytłumaczymy, dlaczego tak właśnie zdecydowaliśmy.

Na początku trudno było wypracować w sobie konsekwencję. Gdy czegoś zabronimy i dziecko zacznie rozpaczać, włącza się współczucie i myśl „a właściwie, dlaczego nie, jeżeli raz pozwolę to nic się nie stanie”. Jednak chcę, żeby moje słowa były dla dziewczyn ważne, żeby wiedziały, że mama wie, co mówi i dlaczego. Trochę czasu zajęła nauka rozsądnego używania tego sformułowania. Bowiem zdarzało się, że „nie wolno” pojawiało się bardziej asekuracyjnie i tak naprawdę nie  było konieczne. A że nie chciałam Gabrysi „mieszkać w głowie”, musiałam później się tego trzymać. Wystarczyło wypracować sobie nawyk „szybkiego zastanowienia się i oceny sytuacji”. Musiałam sama być przekonana, że danej rzeczy, czynności nie powinna brać, robić. Teraz, zanim jej czegoś zabronię, najpierw oceniam, czy tak będzie dla niej i dla innych najlepiej, muszę zapamiętać, czy jest to jakiś stały zakaz (żeby nie robić wyjątków, które mogą być dla niej niejasne) i mam świadomość, że jeżeli go użyję, nie będzie odwrotu. Można dojść do takiej wprawy i uważam, że bardzo ułatwia ona relacje między rodzicem a dzieckiem, bo mamy podstawy dla swoich decyzji, trzymamy się ich wytrwale, dziecko wie, czego może oczekiwać.

Za każdym razem, kiedy zabraniam, muszę wiedzieć, dlaczego to robię. Informuję o tym również dziewczyny. Niekiedy tłumaczenia wydają się banalne, ale i tak myślę, że lepiej, że w ogóle się pojawiają. Bardzo często próbuję stawiać się w sytuacji dziecka – chociaż nie jest to miarodajne i właściwie nie mam pojęcia, jak i co myśli taki maluch, domyślam się tylko. Chcę go traktować poważnie, nie jak małą istotkę, która jest moją własnością i musi podporządkować się moim zasadom. Tłumacząc wszystko córeczkom, właśnie taki szacunek i poważne traktowanie im zapewniam. Nie wiem, czy 19 miesięczna dziewczynka zadaje sobie to pytanie, ale ja, gdybym usłyszała „nie wolno”, zapytałabym „dlaczego? nie wolno mi, bo co? bo masz takie widzimisię?”. Nawet jeżeli nie myśli podobnie i nie stawia sobie tego znaku zapytania, wyjaśnienie powodu pozwala jej zrozumieć więcej.

Kiedy Gabrysia uczyła się przechodzenia przez pasy (już była na tyle szybka, że nie było konieczności przenoszenia jej na rękach, jeszcze nie wprowadziliśmy sygnału „stop”, pracowaliśmy tylko nad tym, że należy podać rękę mamie albo tacie) początki były trudne. Przy pierwszym przejściu zrobiła scenę, zaczęła płakać, wyrywała się, chciała iść tak jak do tej pory „wolno”. Przystanęliśmy i dość długo tłumaczyliśmy jej, dlaczego musi przechodzić trzymając rękę któregoś z nas. Po jakimś czasie uspokoiła się i udało nam się przejść na drugą stronę. Z premedytacją wybraliśmy trasę z dużą ilością pasów do pokonania i przed każdymi stawaliśmy (pamiętam dokładnie, że powtarzaliśmy to w sumie pięć razy, nawet gdy już nie protestowała) i mówiłam dokładnie to samo, co przed pierwszymi, wyjaśniałam, jak niebezpieczne jest to miejsce, czym grozi nieuwaga i dlaczego tak ważne jest, by być pod opieką dorosłej osoby. Na szóstym przejściu nic nie mówiłam, Gabrysia sama wyciągnęła do mnie dłoń. Było to już jakiś czas temu. Teraz na spacerach jeszcze bardzo często opowiadam córeczce o bezpiecznym przechodzeniu przez ulicę, staram się nie używać już zwrotu „nie wolno”, ale dokładnie, krok po kroku mówię o tym, co będziemy robiły.

Myślę, że rozsądne zakazy dają dziecku poczucie bezpieczeństwa i budują autorytet rodzica. Najważniejsza jest konsekwencja, pełna świadomość i przekonanie do tego, co mówi.

Kiedy Moje Małe Kobietki zaczną mówić, wtedy będziemy ewentualnie negocjowały (…) J

wtorek, 19 marca 2013

Perfekcyjna Pani Domu?


Jeszcze do niedawna (dopóki Nastusia nie skończyła 3 miesięcy) miałam wygląd mieszkania pod kontrolą. Byłam z siebie bardzo dumna, że jestem w stanie zapanować nad nim, zajmować się dwójką dzieci, zadbać o siebie i od czasu do czasu upiec nawet jakieś ciasto. Taka byłam poukładana, idealnie zorganizowana. Rozkładałam sobie prace na części – kiedy tylko miałam chwilę – sprzątałam, a przede wszystkim ogarniałam zabawki porozrzucane przez Gabrysię. Lubię, kiedy jest czysto. Czuję się dobrze w mieszkaniu, w którym wytarte są kurze z góry mebli, żyrandoli, regularnie zamiata się i myje podłogę pod kanapami, układa w szafkach.

Dlatego na początku trudno było mi się pogodzić z faktem, że wszystko się zmienia i mimo najszczerszych chęci nie umiem zapanować nad bałaganem (dla złagodzenia wydźwięku tego słowa można go zamienić na efekty eksploatacji domu). Wszystko zaczęło wymykać mi się z rąk. Nie umiałam znaleźć żadnego rozwiązania. 39m² to przestrzeń, na której wystarczy kilka ruchów, by wprowadzić poczucie nieładu. Nie można na niej także wykonać zbyt wielu czynności, by nie zakłócić spokoju pozostałych domowników – dlatego gruntowniejsze porządki podczas drzemki dziewczyn albo wstawanie o świcie nie miały sensu.

Trochę się z tym męczyłam. Starałam się jednak wyrabiać, żeby było jak dawnej. Kiedy była z nami jeszcze tylko Gabrysia także miałam takie trudne okresy. Córeczka coraz więcej umiała, potrzebowała coraz więcej uwagi (…). Myślałam, że tym razem też tak będzie. Owszem, udało mi się na pewien czas osiągnąć sukces. Tik, tak, tik, tak … każde tyknięcie wskazówki zegara odmierzało mój poziom satysfakcji. Okazało się jednak, że tych tik-taków mniej jest dla moich córeczek i dla ich poziomu zadowolenia z racji spędzania czasu z mamą. Musiałam dokonać wyboru  - oczywistego.

We wszystkich poradnikowych gazetach o byciu rodzicem, o byciu dzieckiem itd. sugerowane jest ograniczenie ilości prac domowych właśnie na rzecz  wypoczynku i opieki nad potomstwem. Tylko co to znaczy „ograniczenie”, skoro wszystko wydaje się konieczne do wykonania? Przecież mogę być super mamą i perfekcyjną panią domu równocześnie – to tylko kwestia motywacji i pracowitości.

Ja zdecydowałam się tylko na przydomek „super mama” (zgodnie z sugestiami wszelkich poradników). Kiedy ustaliłam sobie priorytety, przestał mnie dręczyć nieład. Ogarniam rano, ogarniam wieczorem, gruntowniej sprzątam raz w tygodniu (w piątek albo jeśli nie zdołam, w sobotę). Jeżeli nie spodziewamy się gości, nie ruszam w ciągu dnia zabawek Gabrysi (chyba że stanowią one zagrożenie – na przykład mała piłka leżąca na środku pokoju, samochodzik, na którym można się „przejechać”). Poza tym ona ma własną koncepcję ładu. Myślę, że jest za mała, by wymagać od niej sprzątania po sobie, aczkolwiek wprowadzamy już taką czynność jak „wspólne układanie zabawek”, ale rzadko w niej uczestniczy, czasami w ogóle nie jest zainteresowana. Układa sobie jednak pewne przedmioty według swojego upodobania i widzę, że lubi, gdy pozostają one przez dłuższy czas właśnie w takich pozycjach (dopóki o nich nie zapomni) – nie psuję więc jej tej radości decydowania „o wystroju wnętrza” J.

Zajęło to może trochę czasu, ale stałam się bardziej liberalna w kwestii wyglądu mieszkania. Więcej akceptuję i na więcej przymykam oko. Zaczęłam też sobie za to fundować chwile przyjemności – na przykład wieczory z książką i kubkiem dobrej herbaty (kiedy dziewczyny już śpią), nawet gdy nie wszystko jest na swoim miejscu. Szkoda życia na permanentne sprzątanie. Trzeba znaleźć w tej czynności umiar i ja właśnie go odnalazłam. I jest mi z tym bardzo dobrze.

poniedziałek, 18 marca 2013

Piątkowy spacer


U nas jest biało i mroźnie. Gdzieś się zgubiła ta wiosna, która jeszcze niedawno zachęcała nas do lżejszego ubioru. Czekamy cierpliwie, bo nieuchronny (na szczęście) jest jej powrót. Teoretycznie zaczyna się przecież 21 marca – tuż, tuż… a jednak na zewnątrz króluje śnieg.

Piątkowe popołudnie standardowo zarezerwowałyśmy sobie na spacer. Dawid musiał popracować w domu, więc wyszłyśmy we trzy. Kiedy Tata jest pod ręką przygotowania do takiej wyprawy idą sprawniej. Znosi wózek – roana maritę kupionego w komisie za naprawdę niewielkie pieniądze (służył także Gabrysi). Nie mam porównania, bo innych wózków nie miałam (np. odradzano mi skrętne koła, ale po doświadczeniu ze spacerówką, która takie posiada, nie wiem, czy jednak gondola z nimi nie byłaby wygodniejsza), ale ten ma swoje plusy: jest duża, dziecko ma w środku dużo przestrzeni, nie muszę go wciskać i  dopóki nie zacznie siadać i nie przekwalifikuje się na inny model, mieści się spokojnie; jest bardzo „miękka”, ma dobrą amortyzację (co mnie w niej urzekło), na dole przymocowana jest siatka, na której można spokojnie zmieścić zakupy. Minusem jest przede wszystkim trudny do obsługi hamulec (myślałam na początku, że to wada jednego egzemplarza, ale sprawdzałam na dwóch innych), właściwie go nie używam, a czasami by się przydał (zwłaszcza teraz, gdy nie mogę zostawić wózka podczas pogoni za Gabrysią) i mała torba w zestawie (musieliśmy dokupić większą). Mieszkamy na drugim piętrze, a wózek jest dość ciężki i bardzo nieporęczny. Za kilka miesięcy problemy znikną, bo i tak się z nim  pożegnamy.

Tata znosi wózek, ubiera Gabrielę, ja Anastazję. Schodzę z obiema na dół i ruszamy w świat. Nastusia zasypia po przejechaniu kilku metrów, a Gabrysia (jeżeli nie mamy innego celu) wybiera sobie trasę dnia. Piątkowy śnieg był już trochę rozgromiony przez przechodniów, auta i odrobinę słońca, które pojawiło się z rana, więc spacerowało się dużo łatwiej, nie musiałyśmy brnąć w nim – jest to wtedy o tyle utrudnione, że gdy znajdujemy się blisko ulicy, jedną ręką prowadzę wózek, a drugą trzymam Gabrysię za rękę (jeszcze nie jest na tyle zwrotna, by nagle wybiec na nią, ale wolę nie ryzykować, bo może po prostu nie doceniam jej możliwości). Taka przechadzka najczęściej przebiega bez problemów, miło spędzamy czas. Niekiedy dochodzi to incydentów, gdy starsza córka nie akceptuje kierunku, który wybrała mama (nie idzie tam, gdzie ona chce, czyli zazwyczaj do jakiegoś sklepu, przed którym stoją koszyki i drzwi wejściowe rozsuwają się automatycznie), choć coraz częściej zgadza się na te mniej uczęszczane przez samochody okolice (od kiedy nie jest tam dowożona spacerówką).

Tym razem pozwoliłam Gabrysi prowadzić. Kluczyłyśmy spokojniejszymi uliczkami, zatrzymywałyśmy się przy większych kupkach śniegu (które w wielu miejscach musiałam najpierw dokładnie obejrzeć, żeby Mała nie wygrzebała nagle jakiejś psiej kupy albo nie bawiła się w jego żółtych odcieniach – na szczęście okolice były przyjazne i sporadycznie musiałam odwracać jej uwagę od interesujących ją skupisk białego puchu). Dotarłyśmy w końcu na teren jednej z pobliskich szkół, gdzie znajdują się dwa boiska (na których często gramy w piłkę – chyba że mamy konkurencję, a Gabriela nie może zrozumieć, dlaczego chłopcy nie chcą z nią grać). Tym razem na boisku nie było nikogo, nie miałyśmy też piłki, co mnie odrobinę zaniepokoiło, ale o dziwo starsza córeczka znalazła sobie inny obiekt pragnień – plac zabaw. Śliczny plac zabaw wyłożony gumowymi kostkami (na nich uczyła się chodzić, bo upadki nie były tak bolesne), dwoma huśtawkami, karuzelą i wieloma innymi atrakcjami dla maluchów. Ogrodzony wysoką siatką i zamknięty na klucz. Właśnie tu zaczął się problem. Fanka zabawy nie mogła zrozumieć, dlaczego nie mogę otworzyć jej furtki, a gdy wydawało mi się, że już zaakceptowała tłumaczenie, że potrzebny jest klucz, a my go nie posiadamy, zaczęła szukać innych rozwiązań i możliwości dostania się na teren placu: przeszła wzdłuż całego ogrodzenia i szukała dodatkowego wejścia, próbowała przeciskać się przez szczeliny, mi również kazała to robić, zasugerowała, że może się tam dostać górą (że niby miałam ją przerzucić – tak to zrozumiałam). Jej frustracja była coraz większa. Koczowałyśmy pod tą furtką chyba z pół godziny, a ja ciągle mówiłam, mówiłam, mówiłam (…). Nie przynosiło to żadnego efektu, Gabriela nie zamierzała odpuścić.

Nadszedł czas powrotu do domu, a ja nie mogłam jej przekonać nawet do kilku kroków w jego kierunku. Zaczął się płacz. Niestety musiałam wziąć ją na ręce i przenieść parę metrów (okazało się, że kilkadziesiąt, bo parę to było za mało), a ta wiła się i zawodziła. Sytuacja była dla mnie bardzo niekomfortowa: jedną ręką prowadziłam wózek, a na drugiej trzymałam 11,5 kg, które nie chciało współpracować i robiło wszystko, żeby wyswobodzić się z mojego objęcia. Nie pomagały nawet chwilowe przestoje, próby przejścia o własnych siłach reszty drogi. Gabrysia była zrozpaczona.

Mamy taką naszą procedurę przechodzenia przez ulicę. Gdy zbliżamy się do niej, mówię „stop”, zatrzymujemy się, Gabrysia podaje mi rękę, patrzymy, czy nie jedzie żadne auto i bezpiecznie przez nią przechodzimy. Coraz częściej wychodzi nam ona wręcz wzorcowo (najtrudniej jest bowiem z reakcją na hasło „stop”, ale ciągle się uczymy). Nie robimy wyjątków, tak wygląda każde przejście przez pasy lub miejsce, po którym poruszają się samochody. Tym razem moje słońce było tak zdenerwowane, że postanowiło łamać wszystkie zasady (nie wiem, czy chciała mnie ukarać za to, że nie umożliwiłam jej zabawy na placu, wiem, że małe dzieci nie potrafią być złośliwe, ale ona ma już 19,5 miesiąca, może już nabyła te zdolność J). Każde przejście przez ulicę było demonstracją jej buntu – wyrywała się, chciała iść sama – ufff… było ciężko. Gdy dotarłyśmy do domu – jeszcze około 10 minut żaliła się na zaistniałą sytuację (ale w sumie nie wiem, czy w ogóle pamiętała, o co jej chodziło, czy jej rozpacz była już autoteliczna).

W takich momentach staram się nie mówić: „nie płacz, przecież nic się nie stało”, bo przecież stało się. Mimo że mam już trzydzieści lat, staram się często myśleć właśnie jak takie małe dziecko i stawiać w jego roli. Gdyby mnie spotkało coś przykrego i doprowadziło do łez, a ktoś mi bliski powiedziałby, że to błahostka i po co tak ryczę, chyba nie poczułabym się lepiej, a nawet miałabym żal, że osoba, która wydawałoby się, że powinna mnie rozumieć i wspierać, tak bagatelizuje mój problem. A zamknięty plac zabaw, na którym chciała bawić się moja córeczka, to był dla niej naprawdę duży problem. Dlatego starałam się ją wspierać jak tylko mogłam. Mówiłam, że doskonale rozumiem jej rozczarowanie, że ma prawo być zła i smutna z tego powodu (…)

Deser definitywnie rozwiał wszelkie troski.

Ja jednak dopóki nie stopnieje śnieg i nie będę miała pewności, że plac zabaw jest otwarty, podczas spacerów, żeby oszczędzić Gabrysi przykrości, omijam go szerokim łukiem.

sobota, 16 marca 2013

Kalendarz


Gdyby ktoś w tej chwili zabrał mi kalendarz, chyba nie wiedziałabym, jak się nazywam. Powstałby chaos, a z niego i tak wyłoniłby się kolejny notatnik z ewidencją dni. Ambitniej używać go zaczęłam na początku ciąży z Gabrysią – przy jego pomocy układałam sobie powoli „świat”, ujarzmiałam czas. W tej chwili jest on jak moja druga ręka albo nawet fragment półkuli mózgowej (tej odpowiedzialnej za pamięć). Mam wiele na głowie, ale wolę sobie jej nie zaprzątać i nie obciążać, więc większość rzeczy po prostu zapisuję, a powstałe przez to wolne miejsce w umyśle zapełniam rejestracją chwil spędzonych z rodziną i takimi tam.

Kalendarz leży zawsze w widocznym miejscu, jeżeli nagle coś sobie przypomnę lub uświadomię, zapisuję to od razu, bo wiem, że w przeciwnym wypadku umknie mi.

„kupić olej – zgłosić coś w urzędzie – zapytać Dawida o … - odwiedzić babcię – zarejestrować się do lekarza – powiedzieć mężowi, jak bardzo go kocham (…) J

Każda strona jest przypisana jednej dobie i każda praktycznie jest zapisana – nie ma dni bez jakiegoś zadania. Piszę hasła od myślników, tworzę piękny rządek, a czasami stroję go wpisami „po skosie, do góry nogami lub pionowo”. Staram się codziennie (nie zawsze się to udaje i robię to po prostu co jakiś czas) siadać z kalendarzem i robić podsumowanie. Skreślam wszystko po kolei z danej strony i jeżeli nie jest to aktualnie, po prostu do tego nie wracam, jeśli jest, przepisuję to do aktualnego dnia. Następnie zdecydowaną kreską „po przekątnej” zamykam przeszłość.

Podziwiam niektórych za ich wrodzone zorganizowanie i umiejętność układania sobie wszystkiego  głowie. Ja niestety nie należę do tych szczęśliwców. Muszę mieć wiele na papierze. Plany na nim opracowane są dla mnie możliwe do zrealizowania – bo wiem, że nic nie ucieknie, nie zawieruszy się w mojej wadliwej pamięci. Rzeczy i spraw do rejestracji w niej jest naprawdę wiele, więcej niż by się mogło wydawać.

Lubię mieć kontrolę nad niektórymi sferami życia. Daje mi satysfakcję świadomość, że „kręci się płynnie” właśnie dzięki jej sprawowaniu. Jestem wtedy spokojniejsza. Ja i mój kalendarz – jesteśmy jak Agnieszka i Błasiak, dla znajomych Aga (i dzięki niemu jej jest właśnie najwięcej).

piątek, 15 marca 2013

Dlaczego ona płacze?


Jestem złą matką.

Presja otoczenia i ciągłe pytanie o powód „niewłaściwego” (bo przecież takie nie powinno być) zachowania niemowlaka potęgują poczucie winy kobiety i budują przeświadczenie o tym, że nie nadaje się ona do roli mamy. Jak to możliwe, że ta, która nosiła 9 miesięcy w łonie nowe życie, jest z nim związana od pierwszego momentu, nie wie dlaczego? Nie rozpoznaje potrzeb swojego dziecka? Oczywiście każda z nas jest inna, nie na każdą ma to taki wpływ, ale akurat w mojej pamięci pytanie „dlaczego ona płacze?” zapisane jest wielokrotnie pogrubioną czcionką. Z czasem przestałam na nie reagować, ale mimo wszystko nadal odrobinę mnie irytuje. Wiem doskonale, że ludzie robią to bezwiednie, że jest to wyraz troski o małą istotkę i liczą na to, że właśnie mama będzie wiedziała najlepiej jak zapewnić jej komfort – wydaje się to naturalne i myślę, że właśnie tak należy do tego podchodzić. Jednak obiecałam sobie, że nigdy w życiu nie zadam tego pytania żadnej mamie, gdy jej dziecko będzie płakało.

 

To jest kolka. Ona jest głodna.

Nigdy nie usłyszałam diagnozy „ona chce, żebyś wzięła ją na ręce i przytuliła, potrzebuje Twojej bliskości”, a uważam, że bardzo często właśnie o to chodzi(ło) moim dziewczynom: o chwilę spokoju, wtulenia w mamę, mojego zapachu i szeptania do uszka, nawet jeśli któraś szukała piersi (a nie wydawało się, że może być głodna albo spragniona) – pragnęła poczucia bezpieczeństwa i ciepła. Zastanawia mnie, dlaczego niemowlaki często są traktowane instrumentalnie – mokra pielucha, głód, kolka, a jeśli nie, to z pewnością jakaś inna dolegliwość fizyczna. Według mnie już noworodek ma potrzeby emocjonalne. Owszem, takie maleństwa są często głodne, przeszkadza im pełna pieluszka, mają problemy z układem pokarmowym, ale nie można ograniczać rozumienia ich do weryfikacji tych trzech haseł.

 

Komunikowanie się ze światem.

Niemowlę nie potrafi mówić, ale to nie znaczy, że nie ma nic do powiedzenia. Wyrazić  jest to w stanie przede wszystkim i głównie płaczem. Jeżeli wsłuchamy się dokładnie i będziemy obserwować naszą pociechę uważnie, dostrzeżemy, że brzmi on różnie. Nastusia skończyła niedawno pięć miesięcy i coraz wyraźniej kształtuje się u niej ta umiejętność modyfikowania dźwięków –  często wiem, że czegoś chce, że jest zmęczona, głodna, że mnie woła, bo po prostu chce mnie mieć w zasięgu wzroku. Do tego dochodzi już mimika twarzy, która również wiele mówi.

Pozwalam swoim dzieciom wyrażać swoje emocje, „mówić” o swoich potrzebach. Staram się nie zatykać im wtedy ust smoczkiem – nawet dorosłemu byłoby ciężko cokolwiek powiedzieć, gdyby ktoś nachalnie wsuwał mu do ust ten przedmiot (adekwatnej do rozmiarów jego jamy ustnej wielkości). Używam go wtedy, kiedy go potrzebują i akceptują. Myślę, że w ten sposób pokazuję im, że je szanuję.

Lubię „rozmawiać” ze swoimi córeczkami i  słuchać tego, co one mają mi do „powiedzenia”.

czwartek, 14 marca 2013

Dlaczego ona płacze?


Z zegarkiem w ręku

Płacz dziecka w odczuciu dorosłych jest niemierzalny – sam jego dźwięk powoduje, że czas przestaje mieć znaczenie, nie możemy go racjonalnie określić. Kiedy noworodka albo już niemowlę odwiedza rodzina, znajomi – wystarczy jeden przeciągły krzyk i kilka łez, by wszyscy się zaniepokoili, niektórzy nawet nie są w stanie tego znieść („- ona ciągle płacze”).

Piszą, mówią, że kolki wiążą się nawet z kilkoma godzinami płaczu i to raczej jest dla nich standard. Dlatego tego typu niepokojące zachowanie naszej Gabrysi w porach wieczornych od razu podpięliśmy pod tę dolegliwość. Nikt nie protestował i nie wyprowadzał nas z błędu. To była łatwa i wygodna diagnoza. Jednak pewnego popołudnia – gdy zachodziliśmy w głowę jak pomóc naszej kruszynie, której krzyk miał znowu trwać kilka godzin, postanowiliśmy sprawdzić, ile czasu naprawdę to zajmuje. Okazało się, że około 20 minut – 20 minut, które wydawały się wiecznością. Ta świadomość bardzo nas uspokoiła i chyba samo dziecko również (albo po prostu nadszedł etap, w którym i tak miało się to zmienić), bo wieczory stawały się stopniowo coraz spokojniejsze.

Od tamtej pory zegarek był nieodzowny. Okazało się, że Mała płacze tak naprawdę bardzo mało – a kilka minut to jak miła rozmowa przy herbatce. Przy Nastusi nasza praktyka była normą i skutecznie odpieraliśmy komentarze innych – długo? ciągle? ależ to zaledwie dwie minuty (…)

Jeśli  zaczęlibyśmy mierzyć, ile czasu zajmują nasze wypowiedzi, okazałoby się, że nasze dziecko w sumie jest małomówne.

środa, 13 marca 2013

Dlaczego ona płacze?


Zdarza się, że małe dzieci płaczą: czasami częściej niż wydaje nam się, że powinny. W ogóle mamy jakieś wewnętrzne przeświadczenie, że zachowywać muszą się zupełnie inaczej niż tak jak to robią. Płacz dziecka nie mieści się w naszych oczekiwaniach wspólnego bytowania. Ale dlaczego?

Czytałam, że jesteśmy przez naturę obdarzeni wrażliwością, dzięki której bezwiednie zajmujemy się płaczącym maleństwem, że nie umiemy przejść obok tego bez wzruszenia. Ten nasz instynkt ma gwarantować niemowlęciu przetrwanie. Zaspokajamy więc jego potrzeby, ale to czasami nie przynosi żadnych efektów. Zaczynamy odczuwać dyskomfort – tak chyba nie może być, coś jest nie tak (a może właśnie wszystko jest w porządku, ale nie umiemy tego po prostu zaakceptować).

 nie mogę tego znieść

Gdy bezbronne niemowlę (czy noworodek) płacze, Mamie aż pęka serce – dwoi się i troi,  żeby pomóc. Kiedy mija jakiś czas, a sytuacja się nie zmienia, pojawia się lęk. Czy może coś je boli? Czy zrobiłam wszystko, co mogłam? Ja również byłam przerażona. Wiedziałam, że takie maleństwa płaczą, wiedziałam, że spokój matki jest w takich sytuacjach kluczowy, ale nie raz zdarzyło mi się, że płakałam razem z Gabrysią albo zarzucałam sobie, że nie nadaję się na mamę skoro nie potrafię jej pomóc. Ta bezsilność była chyba najgorsza. Teraz wygląda to inaczej, choć nie przeczę, że momenty, w których już ponad półtoraroczna córeczka wręcz „wrzeszczy” i nie mogę zidentyfikować przyczyny odrobinę mnie stresują, a już zdecydowanie bardziej (i nad tym chyba nie zdołam nigdy zapanować) gdy wiem, że są to jakieś dolegliwości fizyczne.

Przy Nastusi byłam (jestem) już dużo bardziej opanowana – jej płacz nie wzbudza we mnie poczucia winy, nie traktuję go jako wyznacznik mojego poziomu troski o nią. Może nauczyło mnie tego doświadczenie, ale i na pewno jedna z sytuacji jaka spotkała mnie w szpitalu, gdzie byłam po urodzeniu Gabrieli (nie przełożyłam tego wtedy od razu na „dzielność w znoszeniu łkania” młodszej córeczki, bo jako początkujący rodzic nie mogłam znaleźć w sobie takiej siły – choć sukcesywnie nad tym pracowałam). Nie pamiętam, która to była doba życia naszej kruszyny, ale byłam już wystarczająco zmęczona, by serce zaczęło mi kołatać od samego podmuchu powietrza. Gabrysia płakała – przebrałam ją, nakarmiłam, tuliłam, nosiłam, całowałam a ona nie przestawała. W końcu przyszła pielęgniarka. Powiedziałam jej, że zrobiłam już wszystko co mogłam, że nie mam pojęcia, co się dzieje. Uśmiechnęła się i wzięła na ręce Gabrysię, powiedziała jej coś do uszka i ta ucichła momentalnie. Byłam w szoku. Rzeczywiście, mimo że nie okazywałam tego na zewnątrz (nie wykonywałam nerwowych ruchów, nie podnosiłam głosu) – maleństwo wyczuwało mój stres i nie mogło samo się uspokoić. Próbowałam takim spokojem opanowywać później szloch w domu, ale trochę potrwało zanim się tego nauczyłam.

 

 

 

wtorek, 12 marca 2013

Nasz dzień


Gdy tylko pojawiła się Gabriela staraliśmy się wypracować sobie jakiś plan dnia. Ewoluował on razem z rozwojem naszej córeczki (i nadal sukcesywnie się zmienia). Dostosowywał się do jej potrzeb: coraz mniejsza ilość snu, coraz więcej cyklicznych czynności (mycie zębów, siadanie na nocnik itd.). Bywały i bywają dni, które idealnie pasują do schematu, ale i takie, kiedy wszystko jest na opak (a przynajmniej większość, bo i tak walczymy o utrzymanie naszego rytmu).

Dwie małe osóbki to dwie indywidualności i zastanawiało mnie właśnie od początku to, jak uda nam się ułożyć sobie dobę, by każda z nas mogła odnaleźć w niej jakiś porządek, by nic ze sobą nie kolidowało, by Mama była w stanie zająć się i znaleźć odpowiednią ilość czasu dla obu. Jakoś poszło i ciągle idzie w dobrym kierunku.

Pierwsze trzy miesiące życia Nastusi to okres dużej ilości snu i pobudek na jedzenie, jej aktywność nie miała jeszcze znamion „ja chcę tu, ja chcę tam, ja chcę to”. Pojawiło się to później -  Mała coraz bardziej interesowała się światem, siostrą (od której nie mogła wręcz oderwać wzroku), domagała się noszenia na rękach (może nie tyle o samo noszenie jej chodziło, co możliwość przemieszczania się i docierania do miejsc, które ją interesowały – w większości przypadków były to oczywiście miejsca pobytu Gabrysi). Od niedawna podnosi pupę, podejmuje pierwsze próby raczkowania (nie wiem, czy tak to można już nazwać) i jest z siebie bardzo dumna. Potrafi poświęcić temu dużo czasu, ćwiczy namiętnie i już nawet rodzeństwo nie robi na niej takiego wrażenia, jest skupiona na doskonaleniu nowej umiejętności. Chyba same emocje, które wywołuje w niej to odkrycie i nowe możliwości sprawiają, że trochę gorzej sypia, często się przebudza, chciałaby chyba jak najwięcej być na jawie (…)

W związku z tym ciągle pracujemy nad „naszym dniem”. Gabrysia od dłuższego czasu ma swoje pory, my z Nastusią oscylujemy pomiędzy nimi, ale dajemy sobie radę i powoli już klaruje się i nasza „codzienność”.

Oto jak obecnie wygląda nasz schemat doby:

- wstaję o 6 rano (mąż 15 minut wcześniej) – robię sobie delikatną kawę z mlekiem lub zieloną herbatę i mam chwilę, by usiąść – poprzeglądać „internetową prasę”, przejrzeć maile; ubieram się i jeśli mam jeszcze czas robię szybki makijaż;

- Gabrysia wstaje między 7 a 8 (najpóźniej o 8 budzę ją) – spędzamy trochę czasu na „porannych ploteczkach” i przytulaniu; robię nam śniadanie – jeśli Nastusia jeszcze śpi, zjadamy je razem;

- zazwyczaj w trakcie śniadania budzi się Anastazja – przebieram ją; obie dziewczyny dostają witaminy i młodsza także zjada śniadanie (karmię piersią);

- Gabrysia siada na nocnik, ubieram ją i myjemy zęby;

- nadchodzi czas na wspólną zabawę (jest coraz cieplej i jeśli nie musze ubierać dziewczyn za grubo, decyduję się na spacer); gdy mam wolniejszą chwilę ogarniam mieszkanie ( angażuję też starszą córkę)

- cztery godziny po pobudce Gabrysia zjada drugie śniadanie i udaje się na drzemkę; zazwyczaj wtedy Nastusia nie śpi (zasypia po jakimś czasie, więc mam kolejną chwilę dla siebie);

-  ta cisza i brak porozrzucanych po całym mieszkaniu zabawek trwa do 2 h (czasami 1,5);

-  gotuję obiad – najczęściej w kuchni przebywamy we trzy – jedna rysuje przy swoim stoliczku, druga obserwuje wszystko z pozycji „na bujaku” i oczywiście obie są informowane o kolejnych czynnościach wykonywanych przeze mnie;

-  Tata wraca z pracy i jemy wspólnie; po jedzeniu chwila na nocniku;

-  wychodzimy na spacer – już coraz rzadziej na dwa wózki, chyba że mamy jakiś konkretny cel;

- deser;

- zabawa – głównie z Tatą, bo Mama stara się ogarnąć mieszkanie, a dziewczyny mają wtedy Tatę tylko dla siebie;

- kolacja (gdy Gabrysia je, kąpiemy Nastusię; później zajmuję się nią, a Dawid – mój mąż kąpie starszą, myje ona zęby, wcześniej trenuje na nocniku)

- bajki na dobranoc – obecny hit „Spotkał katar Katarzynę… (i wspólne) aaaaaaaaaaapsik!”;

- usypiamy obie dziewczyny;

- noc i pobudka przeciętnie co trzy godziny na karmienie, ale czasami już jest tylko jedna – około 3 w nocy, późniejszej około 6 już nie wliczam nawet w nocne karmienie J

 

Nasz dzień – 12 marca

Gabriela wstała około 5.30 w podłym nastroju.

Ja pewnie jutro zignoruję budzik i wstanę najpóźniej o 8.

 

Tak działa ta machina. Czasami się zacina, czasami w ogóle nie chce ruszyć, ale majstermama jest w pogotowiu – nawet jeśli nie uda jej się wstać o szóstej.

poniedziałek, 11 marca 2013


Z dwójką łatwiej (…)

Kiedy decydowaliśmy się na drugie dziecko, nie myśleliśmy o tym, że będzie ciężko, w ogóle nie braliśmy tego pod uwagę. Może dlatego, że z Gabrysią nie było nam jakoś szczególnie „uciążliwie”. Jednak rodzina i znajomy byli w większości przypadków przerażeni: „jak sobie poradzicie z dwójką?”. Takie podejście do tematu rodziło w wielu również przekonanie, że nie jest możliwym, by Anastazja była planowana, bo tylko szaleńcy mogliby podjąć się takiego wyzwania, jakim jest opieka nad dwójką małych dzieci.

Co dziwne – nawet babcie, które potomstwa wychowały więcej niż to się obecnie przeciętnie praktykuje –  ciągle zadawały nam to pytanie i stwierdzały, że będzie nam trudno. Nie wiem, czy nie wierzyły w nasze umiejętności, czy przystosowały się do ogólnego wizerunku obecnej rodziny „dwa plus jeden – ewentualnie za x lat plus jeden” i uważały, że teraz w takiej normie jest najbezpieczniej i najwygodniej. Takie podejście jakkolwiek było zastanawiające – więc naszą ripostą było stwierdzenie, że przecież owa babcia wychowała piątkę dzieci – nie korzystała z pralki automatycznej, nie miała pampersów, słoiczków, auta, by podjechać do sklepu i zrobić większe zakupy itd. – czy sobie poradziła? Oczywiście. Czy żałuje, że zdecydowała się na taką liczbę dzieci? Nie. Czy wspomina okres opieki nad nimi jako traumę? Ależ skąd, pamięta w większości te miłe chwile.

Tłumaczyłam sobie to ich stanowisko jako troskę o nasz komfort.

Kiedy jeszcze Nastusia była w moim brzuchu ( zwyczajowo używa się zdrobnienia „brzuszku”, ale u mnie to był mimo wszystko „brzuch”, choć nie ma to wydźwięku pejoratywnego ) wybrałam się na jedną z wizyt do fryzjera i poznałam tam kobietę, która miała właśnie dwie dziewczynki ( o takiej samej różnicy wieku jak u nas). Miały one już między 4-5 lat i od kilku miesięcy cieszyły się obecnością w ich rodzinie braciszka. Usłyszałam wtedy od tej Mamy trójki dzieci, że z dwójką jest zdecydowanie łatwiej, niż z jednym dzieckiem… a z trójką to już w ogóle jest niesamowicie. Wtedy jeszcze uznałam ten paradoks za wyraz uczuć rodzicielskich.

Ale niebawem w naszej rodzinie pojawiła się właśnie Anastazja…

Najtrudniejsze (bo jednak w chwilowej niewiadomej – jak to będzie i co teraz mamy zrobić?) było te kilka godzin po powrocie ze szpitala. Kolejne ruszyły już tę maszynę zorganizowania (którą tworzyliśmy sobie przez 14 miesięcy – do kiedy była z nami Gabrysia) i wszystko zaczęło się kręcić – w równym rytmie, swoim tempie, tak naturalnie i swobodnie, jakby nic się nie zmieniło.

Rzeczywiście jestem w stanie teraz potwierdzić słowa kobiety spotkanej u fryzjera, że z dwójką dzieci jest łatwiej. Potrafię zrozumieć niedowierzanie osób, które posiadają jedno dziecko. Najważniejsza w tym wszystkim jest organizacja – której mimowolnie można się nauczyć przy pierwszym maleństwie. Ona rozwiązuje większość problemów i bardzo ułatwia funkcjonowanie rodziny. Nadal ma się do czynienia z nocami bez snu, płaczem, którego przyczynę trudno jest najczęściej zidentyfikować, złym samopoczuciem i rozdrażnieniem dzieci, problemami z jedzeniem, kupkami (…)

Że niby podwójne problemy? Nie do końca. Dzieci są na różnych etapach rozwoju, mają inne oczekiwania, inne potrzeby, inaczej się zachowują. Wchodzą między sobą w interakcje, a obserwowanie tego jest czymś niesamowitym. Każdy z nas jest inny – każdy umie, czuje, rozumie co innego/inaczej. Tworzymy teraz czteroosobową rodzinę. I w tym gronie czujemy się najlepiej.

Czy łatwiej, czy trudniej… i tak za naście lat będziemy pamiętali tylko te piękne chwile.

niedziela, 10 marca 2013

Witam


Po raz pierwszy Mamą zostałam 19 miesięcy temu. Przyjście na świat Gabrysi zapoczątkowało moje permanentne szczęście ( nie żebym wcześniej nie była/bywała szczęśliwa – ale jednak macierzyństwo mierzy się zupełnie inną miarą i rozpatruje w innych kategoriach ).

Do tamtej pory nie miałam prawie kontaktu z małymi dziećmi i nie szukałam go – nie potrafiłam z takimi maluchami rozmawiać, krępowała mnie ich uwaga i zainteresowanie, nie potrafiłam się nimi zajmować, tulić, ściskać i wygłupiać. Nie mogę stwierdzić, że dzieci nie lubiłam, po prostu nie posiadałam umiejętności swobodnego przebywania w ich towarzystwie. Wszystko się zmieniło…

Gabrysia przewróciła nasz świat do góry nogami i ułożyła go na nowo. Liczyliśmy się z tym, ale żadne z nas (ani ja ani mój mąż) nie wiedziało do końca jak to będzie wyglądało. Nie rozczarowaliśmy się, wręcz przeciwnie – dlatego 14 miesięcy później na świecie pojawiła się Anastazja.

Jestem Mamą dwóch małych dziewczyn ( -ek jak kto woli ). Jest 6 rano – obie jeszcze śpią, a ja wstałam wcześniej, by „coś zrobić”. Usiadłam na chwilę z kubkiem zielonej herbaty (na dzień dobry) i pomyślałam, że mogę napisać kilka ( - naście, - dziesiąt, może set ) słów, zdań, postów o naszym życiu i o tym jak cudownie jest być Mamą, co się z tym wiąże. Jesteśmy we czwórkę – Mama, Tata, Gabrysia i Anastazja. Tata odgrywa bardzo ważną rolę i aktywnie uczestniczy w życiu rodziny, ale zdecydowałam się skupić jednak na naszej trójce – bo mimo wszystko bywamy ze sobą najwięcej. Poza tym jesteśmy ( bądź co bądź ) trzema kobietkami – trzymamy się razem.