U nas jest biało i mroźnie. Gdzieś się zgubiła ta wiosna,
która jeszcze niedawno zachęcała nas do lżejszego ubioru. Czekamy cierpliwie,
bo nieuchronny (na szczęście) jest jej powrót. Teoretycznie zaczyna się
przecież 21 marca – tuż, tuż… a jednak na zewnątrz króluje śnieg.
Piątkowe popołudnie standardowo zarezerwowałyśmy sobie na
spacer. Dawid musiał popracować w domu, więc wyszłyśmy we trzy. Kiedy Tata jest
pod ręką przygotowania do takiej wyprawy idą sprawniej. Znosi wózek – roana maritę
kupionego w komisie za naprawdę niewielkie pieniądze (służył także Gabrysi).
Nie mam porównania, bo innych wózków nie miałam (np. odradzano mi skrętne koła,
ale po doświadczeniu ze spacerówką, która takie posiada, nie wiem, czy jednak
gondola z nimi nie byłaby wygodniejsza), ale ten ma swoje plusy: jest duża,
dziecko ma w środku dużo przestrzeni, nie muszę go wciskać i dopóki nie zacznie siadać i nie
przekwalifikuje się na inny model, mieści się spokojnie; jest bardzo „miękka”,
ma dobrą amortyzację (co mnie w niej urzekło), na dole przymocowana jest
siatka, na której można spokojnie zmieścić zakupy. Minusem jest przede
wszystkim trudny do obsługi hamulec (myślałam na początku, że to wada jednego
egzemplarza, ale sprawdzałam na dwóch innych), właściwie go nie używam, a
czasami by się przydał (zwłaszcza teraz, gdy nie mogę zostawić wózka podczas
pogoni za Gabrysią) i mała torba w zestawie (musieliśmy dokupić większą).
Mieszkamy na drugim piętrze, a wózek jest dość ciężki i bardzo nieporęczny. Za
kilka miesięcy problemy znikną, bo i tak się z nim pożegnamy.
Tata znosi wózek, ubiera Gabrielę, ja Anastazję. Schodzę z
obiema na dół i ruszamy w świat. Nastusia zasypia po przejechaniu kilku metrów,
a Gabrysia (jeżeli nie mamy innego celu) wybiera sobie trasę dnia. Piątkowy
śnieg był już trochę rozgromiony przez przechodniów, auta i odrobinę słońca,
które pojawiło się z rana, więc spacerowało się dużo łatwiej, nie musiałyśmy
brnąć w nim – jest to wtedy o tyle utrudnione, że gdy znajdujemy się blisko
ulicy, jedną ręką prowadzę wózek, a drugą trzymam Gabrysię za rękę (jeszcze nie
jest na tyle zwrotna, by nagle wybiec na nią, ale wolę nie ryzykować, bo może
po prostu nie doceniam jej możliwości). Taka przechadzka najczęściej przebiega
bez problemów, miło spędzamy czas. Niekiedy dochodzi to incydentów, gdy starsza
córka nie akceptuje kierunku, który wybrała mama (nie idzie tam, gdzie ona
chce, czyli zazwyczaj do jakiegoś sklepu, przed którym stoją koszyki i drzwi
wejściowe rozsuwają się automatycznie), choć coraz częściej zgadza się na te
mniej uczęszczane przez samochody okolice (od kiedy nie jest tam dowożona spacerówką).
Tym razem pozwoliłam Gabrysi prowadzić. Kluczyłyśmy
spokojniejszymi uliczkami, zatrzymywałyśmy się przy większych kupkach śniegu
(które w wielu miejscach musiałam najpierw dokładnie obejrzeć, żeby Mała nie
wygrzebała nagle jakiejś psiej kupy albo nie bawiła się w jego żółtych
odcieniach – na szczęście okolice były przyjazne i sporadycznie musiałam
odwracać jej uwagę od interesujących ją skupisk białego puchu). Dotarłyśmy w
końcu na teren jednej z pobliskich szkół, gdzie znajdują się dwa boiska (na
których często gramy w piłkę – chyba że mamy konkurencję, a Gabriela nie może
zrozumieć, dlaczego chłopcy nie chcą z nią grać). Tym razem na boisku nie było
nikogo, nie miałyśmy też piłki, co mnie odrobinę zaniepokoiło, ale o dziwo
starsza córeczka znalazła sobie inny obiekt pragnień – plac zabaw. Śliczny plac
zabaw wyłożony gumowymi kostkami (na nich uczyła się chodzić, bo upadki nie
były tak bolesne), dwoma huśtawkami, karuzelą i wieloma innymi atrakcjami dla
maluchów. Ogrodzony wysoką siatką i zamknięty na klucz. Właśnie tu zaczął się
problem. Fanka zabawy nie mogła zrozumieć, dlaczego nie mogę otworzyć jej
furtki, a gdy wydawało mi się, że już zaakceptowała tłumaczenie, że potrzebny
jest klucz, a my go nie posiadamy, zaczęła szukać innych rozwiązań i możliwości
dostania się na teren placu: przeszła wzdłuż całego ogrodzenia i szukała
dodatkowego wejścia, próbowała przeciskać się przez szczeliny, mi również
kazała to robić, zasugerowała, że może się tam dostać górą (że niby miałam ją
przerzucić – tak to zrozumiałam). Jej frustracja była coraz większa.
Koczowałyśmy pod tą furtką chyba z pół godziny, a ja ciągle mówiłam, mówiłam,
mówiłam (…). Nie przynosiło to żadnego efektu, Gabriela nie zamierzała
odpuścić.
Nadszedł czas powrotu do domu, a ja nie mogłam jej przekonać
nawet do kilku kroków w jego kierunku. Zaczął się płacz. Niestety musiałam wziąć
ją na ręce i przenieść parę metrów (okazało się, że kilkadziesiąt, bo parę to
było za mało), a ta wiła się i zawodziła. Sytuacja była dla mnie bardzo
niekomfortowa: jedną ręką prowadziłam wózek, a na drugiej trzymałam 11,5 kg,
które nie chciało współpracować i robiło wszystko, żeby wyswobodzić się z
mojego objęcia. Nie pomagały nawet chwilowe przestoje, próby przejścia o
własnych siłach reszty drogi. Gabrysia była zrozpaczona.
Mamy taką naszą procedurę przechodzenia przez ulicę. Gdy
zbliżamy się do niej, mówię „stop”, zatrzymujemy się, Gabrysia podaje mi rękę,
patrzymy, czy nie jedzie żadne auto i bezpiecznie przez nią przechodzimy. Coraz
częściej wychodzi nam ona wręcz wzorcowo (najtrudniej jest bowiem z reakcją na
hasło „stop”, ale ciągle się uczymy). Nie robimy wyjątków, tak wygląda każde
przejście przez pasy lub miejsce, po którym poruszają się samochody. Tym razem
moje słońce było tak zdenerwowane, że postanowiło łamać wszystkie zasady (nie
wiem, czy chciała mnie ukarać za to, że nie umożliwiłam jej zabawy na placu,
wiem, że małe dzieci nie potrafią być złośliwe, ale ona ma już 19,5 miesiąca, może
już nabyła te zdolność J). Każde przejście przez ulicę było demonstracją jej buntu –
wyrywała się, chciała iść sama – ufff… było ciężko. Gdy dotarłyśmy do domu –
jeszcze około 10 minut żaliła się na zaistniałą sytuację (ale w sumie nie wiem,
czy w ogóle pamiętała, o co jej chodziło, czy jej rozpacz była już autoteliczna).
W takich momentach staram się nie mówić: „nie płacz, przecież
nic się nie stało”, bo przecież stało się. Mimo że mam już trzydzieści lat,
staram się często myśleć właśnie jak takie małe dziecko i stawiać w jego roli. Gdyby
mnie spotkało coś przykrego i doprowadziło do łez, a ktoś mi bliski powiedziałby,
że to błahostka i po co tak ryczę, chyba nie poczułabym się lepiej, a nawet
miałabym żal, że osoba, która wydawałoby się, że powinna mnie rozumieć i
wspierać, tak bagatelizuje mój problem. A zamknięty plac zabaw, na którym chciała
bawić się moja córeczka, to był dla niej naprawdę duży problem. Dlatego
starałam się ją wspierać jak tylko mogłam. Mówiłam, że doskonale rozumiem jej
rozczarowanie, że ma prawo być zła i smutna z tego powodu (…)
Deser definitywnie rozwiał wszelkie troski.
Ja jednak dopóki nie stopnieje śnieg i nie będę miała pewności,
że plac zabaw jest otwarty, podczas spacerów, żeby oszczędzić Gabrysi
przykrości, omijam go szerokim łukiem.