Minione dwa
tygodnie różniły się od siebie diametralnie. Chyba miałam jakiś spadek formy i
w pierwszym całkowicie wybiłam się z rytmu. Kładłam się o drugiej, trzeciej w
nocy, do tej godziny coś robiłam, coś – wszystko, czego niby nie dało się
zrobić w dzień. Potem spałam do dziewiątej, dziewiątej trzydzieści. Dziewczyny
również, bo po weekendzie i Dniach Stargardu także zmieniły szybko godziny. W
dzień byłam zmęczona i nie miałam siły zrobić tego, co później nadrabiałam w
nocy. Tak się kręciło. Zmęczona mama, rozbite dni, rozregulowany zegar biologiczny.
W następnym
tygodniu wzięłam się w garść. Wypośrodkowałam godzinę wstawania. Jednak szósta,
szósta trzydzieści to było dla mnie odrobinę za wcześnie, ósma i dziewiąta za
późno, wstajemy więc o siódmej. Jest to najodpowiedniejsza pora. Te dni minęły
płynnie i okazały się bardzo owocnymi. Udało mi się załatwić wiele spraw,
wychodzić rano i popołudniu na spacery, znaleźć czas dla siebie i na aktywność
fizyczną ( co planowałam już od bardzo dawna ). Chyba znalazłam właściwą
godzinę i najlepiej czujemy się wszystkie, gdy właśnie o niej witamy dzień.
Trzeci
tydzień niestety zaczął się od zbiorowego przeziębienia, ale mam nadzieję, że w
czwartym już w ogóle rozwinę skrzydła: może dorzucę sobie trochę zajęć i
załatwię resztę zaległych spraw.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz