Zdarza się, że małe dzieci płaczą: czasami częściej niż
wydaje nam się, że powinny. W ogóle mamy jakieś wewnętrzne przeświadczenie, że
zachowywać muszą się zupełnie inaczej niż tak jak to robią. Płacz dziecka nie
mieści się w naszych oczekiwaniach wspólnego bytowania. Ale dlaczego?
Czytałam, że jesteśmy przez naturę obdarzeni wrażliwością,
dzięki której bezwiednie zajmujemy się płaczącym maleństwem, że nie umiemy
przejść obok tego bez wzruszenia. Ten nasz instynkt ma gwarantować niemowlęciu
przetrwanie. Zaspokajamy więc jego potrzeby, ale to czasami nie przynosi
żadnych efektów. Zaczynamy odczuwać dyskomfort – tak chyba nie może być, coś jest
nie tak (a może właśnie wszystko jest w porządku, ale nie umiemy tego po prostu
zaakceptować).
nie mogę tego znieść
Gdy bezbronne niemowlę (czy noworodek) płacze, Mamie aż pęka
serce – dwoi się i troi, żeby pomóc. Kiedy
mija jakiś czas, a sytuacja się nie zmienia, pojawia się lęk. Czy może coś je
boli? Czy zrobiłam wszystko, co mogłam? Ja również byłam przerażona.
Wiedziałam, że takie maleństwa płaczą, wiedziałam, że spokój matki jest w takich
sytuacjach kluczowy, ale nie raz zdarzyło mi się, że płakałam razem z Gabrysią
albo zarzucałam sobie, że nie nadaję się na mamę skoro nie potrafię jej pomóc.
Ta bezsilność była chyba najgorsza. Teraz wygląda to inaczej, choć nie przeczę,
że momenty, w których już ponad półtoraroczna córeczka wręcz „wrzeszczy” i nie
mogę zidentyfikować przyczyny odrobinę mnie stresują, a już zdecydowanie
bardziej (i nad tym chyba nie zdołam nigdy zapanować) gdy wiem, że są to jakieś
dolegliwości fizyczne.
Przy Nastusi byłam (jestem) już dużo bardziej opanowana – jej
płacz nie wzbudza we mnie poczucia winy, nie traktuję go jako wyznacznik mojego
poziomu troski o nią. Może nauczyło mnie tego doświadczenie, ale i na pewno
jedna z sytuacji jaka spotkała mnie w szpitalu, gdzie byłam po urodzeniu
Gabrieli (nie przełożyłam tego wtedy od razu na „dzielność w znoszeniu łkania”
młodszej córeczki, bo jako początkujący rodzic nie mogłam znaleźć w sobie
takiej siły – choć sukcesywnie nad tym pracowałam). Nie pamiętam, która to była
doba życia naszej kruszyny, ale byłam już wystarczająco zmęczona, by serce
zaczęło mi kołatać od samego podmuchu powietrza. Gabrysia płakała – przebrałam
ją, nakarmiłam, tuliłam, nosiłam, całowałam a ona nie przestawała. W końcu
przyszła pielęgniarka. Powiedziałam jej, że zrobiłam już wszystko co mogłam, że
nie mam pojęcia, co się dzieje. Uśmiechnęła się i wzięła na ręce Gabrysię,
powiedziała jej coś do uszka i ta ucichła momentalnie. Byłam w szoku. Rzeczywiście,
mimo że nie okazywałam tego na zewnątrz (nie wykonywałam nerwowych ruchów, nie
podnosiłam głosu) – maleństwo wyczuwało mój stres i nie mogło samo się
uspokoić. Próbowałam takim spokojem opanowywać później szloch w domu, ale trochę
potrwało zanim się tego nauczyłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz